LCB
Jacek Dehnel: »Ale z naszymi umarłymi«

Jacek Dehnel: »Ale z naszymi umarłymi«

Rozdział I

Zur Übersetzung  Zum Digital Essay

Za miastem zrobiło się szaro, smutno i jak z Dudy-Gracza. Widać było tylko
rosochate, gołe drzewa z zawieszonymi między gałęziami czarnymi piłkami jemioły,
długie bruzdy w ziemi i domki: trochę starych, ale głównie nowe, rozłożyste, z
parkanami z betonu lanego we wzorek, z dobudówkami nieotynkowanymi jeszcze,
ale już świadczącymi o powiększeniu rodziny, a przynajmniej o powiększeniu jej
wymagań. I szyldy, niekończące się szyldy wsi polskiej: że Opony, że Bochnia ul.
Kazimierza Wielkiego 8, że sprzedam, że kupię, że KOMBAJN, że działka
budowlana, że DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM, że jedyny salon
firmowy w Małopolsce, że PUSTAKI JOLA, że do sankuarium tędy, że kiosk
Pomona – a wszystko to w drobnej mżawce od której szarzały tła i liternictwo w
barwach podstawowych.
 Przez Kłaj? – przerwał ponurą ciszę ponurym głosem dźwiękowiec.
 Przez Kłaj – odparł równie ponuro kierowca.
Do samych Cikowic jechali w milczeniu.
Bo żadna Gundula Janowitz; Kuba zanim jeszcze zdążył wejść do budynku,
dostał esemesa, że ma czekać na dole, bo jedzie z ekipą skręcić jakieś dewastacje
cmentarza pod miastem. Wybrał numer redaktorki wydania, drugi raz, trzeci. Nie
odebrała, przysłała tylko kolejnego esemesa o treści: Żadnego ale.
Minęli kościół, otoczony kutym ogrodzeniem z bramą dużą, ozdobną (za
sztachetami ogrodzenia mignął im rząd niskich pniaków, które zostały po ściętych
drzewach) oraz szeroki, betonowany parking przed poczesną plebanią, i skręcili w
lewo, w dróżkę na wpół asfaltowaną, na wpół szutrową; po dobrych dwudziestu
metrach rozszerzała się ona w niewielki placyk, który o tej porze roku był po prostu
rozjeżdżonym, błotnistym bajorem, mętną kałużą otoczoną odciskami opon.
– Musiała być ładna aleja – powiedział Kuba, pokazując w stronę kościoła
dłonią, w której trzymał rękawiczki. Nikt tego nie podchwycił. Reszta ekipy w
milczeniu wypakowywała sprzęt z bagażnika
* […] * Telewizja, jak powtarzał często Kuba, powinna nadawać, jak kiedyś, od
południa, pomijać wszystkie bzdury, a całodobowych serwisów informacyjnych
trzeba zakazać raz na zawsze, bo media są jak leukocyty: jeśli nie mają do
załatwienia poważnych spraw, zaczynają się zajmować wszystkim, co się nawinie, i
społeczeństwo zaczyna robaczywieć od jakiejś autoimmunologicznej choroby, od
skupiania się na rzeczach pomijalnych. Nie znosił więc historii o pękniętych rurach, o
wypadku, w którym cztery osoby zostały niegroźnie ranne, o urodzinach najstarszej
mieszkanki Małopolski; wydawały mu się powtarzalne, zbędne, nieciekawe. Nade
wszystko jednak nienawidził języka, który był z tymi historiami ściśle związany.
Było to straszliwe narzecze dziennikarskie, mające swoje stałe figury, utarte zwroty,
nawet intonację. Czuł, że przed kamerą z jego ust wydobywa się atrapa języka,
którym opisuje atrapę świata. Zamiast, twarzą w twarz z Gundulą Janowitz,
przywoływać rozmaite niemieckie słowa i słówka (w tym oznaczające słowika,
którego nadal, jak na złość, nie mógł sobie przypomnieć), rozmawiał z miejscowym
grabarzem. I oczywiście nie mógł się do niego zwracać „proszę pana” ani po
nazwisku, nie, wedle reguł gatunku musiał z nim kordialnie, na „panie Andrzeju”.
 Panie Andrzeju – zaczął więc, a właściwie zagaił – proszę opowiedzieć
telewidzom… tu… ale proszę nie patrzeć w kamerę, tak? Dziękuję. Jeszcze raz.
Panie Andrzeju… proszę opowiedzieć telewidzom, co zdarzyło się na tym oto
cmentarzu w… w Ciko… – zerknął na grzbiet ręki, gdzie miał ściągę – w
Cikowicach pod Bochnią?
 Popękane wszystko, porozwalane. Przywieźliśmy, to… która to była? – pan
Andrzej podniósł głowę znad mikrofonu, do którego mówił z bliska i czule, jak
do dziecka, i wrzasnął do stojącego za murkiem chłopaka w niebieskim
kombinezonie – szósta trzydzieści? – Kuba przeczytał z ruchu warg
dźwiękowca: „Wytnie się” i mrugnął porozumiewawczo oczami – Siódma
może. Siódma. Przywieźliśmy tu, płytę, z karabatką na środku na kwiaty, więc
to we trzech trzeba kłaść, żeby nie pękła, patrzymy tu po sąsiadach… no po
sąsiednich grobach, nie… i widzimy. Tutaj, jak ten krzyż leży, to ja pierwszy
zobaczyłem, właśnie, że spoczywa tak. W pozycji. W takiej. Że uszkodzenia
nastąpiły…
 Dziękujemy uprzejmie.
 …że to chuligani jakieś. Jacyś. Przyszli, bo idą na dyskotekę do Bochni,
wracają, nudzą się, to czasem porozbijają. Ale pan redaktor popatrzy… tu, tak
żeby kamerą, nie…?
 Bardzo dziękujemy. Z Cikowic pod Bochnią mówił…
 …od środka to jest walnięte – ożywił się kamieniarz, jakby dopiero teraz dotarł
do istotnej części swojej opowieści – bo normalnie jak przy… uderzą, to
młotkiem, czasem krucyfiks wezną, jak słabo osadzony, i tym krucyfiksem, to
widać, bo na wypolerce jest odprysk. Chyba że stary grób, niedbany jakiś. Ale
jak dbany, to znać, że ubite jest od uderzenia. Patrzyliśmy dokładnie, i na
wszystkich od spodu jest, od ciosowej strony. I jak lastryko, na tym starszym,
to też od spodniej…
W tej chwili słuchał uważnie nie tylko Kuba, ale i kamerzysta, dźwiękowiec, i
kierowca (rzadki relikt dawnych czasów, kiedy wozy telewizyjne prowadziła jeszcze
specjalna kadra, a nie zmuszeni do tego techniczni), nie wspominając już o tłumku
miejscowych, którzy, rozciągnięci w długi szereg tuż za murem, patrzyli posępnie na
groby i potakiwali do taktu („Kręć to, kręć to” – syczał Kuba do Ryśka, a Rysiek
kręcił).
 Czy sądzi pan zatem, że ktoś zakradł się do tych grobów, następnie wybił
płyty od środka i wyniósł zwłoki?
 A jak inaczej? Wyniesione cztery, ksiądz sprawdza, czy u Dworzaczków nie
było więcej zwłok, bo najstarszy grób, to mógł być kto niewpisany na płytę. Ale
najmniej czterech brakuje. Stara Dworzaczkowa to raz, Dworzaczek syn: dwa,
Kulasz, pan Spojło. Cztery. Ten Spojło to się do synowej wyniósł pod Włocławek,
ale chciał, żeby go w Cikowicach…
Rysiek jednak, widząc znaki dawane przez Kubę, kręcił już obrazki: samotne,
gołe drzewo, stojące na horyzoncie, potrzaskane kawałki płyt, plastikowe kwiaty w
lastrykowych wazonach, cynowe Chrystusiki na starszych grobach.
– Czyli teraz – mówił cicho Kuba, nie zważając na kamieniarza, który w
najlepsze ciągnął opowieść – jeszcze rzecznik policji w Bochni, o piętnastej,
piętnasta trzydzieści… Może zjemy coś pomiędzy? Nie, nie da się. O piętnastej
trzydzieści wójt. To teraz nakręćmy końcówkę.
Ustawił się przed kamerą, kilkakrotnie poruszył brwiami, uszami, porozciągał
wargi.
– Ok. Lecimy. Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić.
Czyżby w Polsce grasowali rabusie praktyk, wykradający… sorry, jeszcze raz.
Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić. Czyżby w Cikowicach…
czyżby w Polsce, czyżby w Polsce, do cholery. Jeszcze raz. Idiotyczny ten tekst.
Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić. Czyżby w Polsce
grasowali rabusie grobów, wykradający ciała do tajemniczych praktyk? Odpowiedzi
na te pytania przyniesie, miejmy nadzieję, śledztwo miejscowej policji.
– …zresztą to było lastryko-płukanka, chropawe takie, więc na tym nie widać.
Widać na polerowanym – mówił, właściwie już tylko do siebie, niezrażony
kamieniarz – jak u tych dwóch, u Kulasza i Spojły, i nie, że ktoś puknął potem, tylko
stamtąd pęknięcie idzie. To chyba by trzeba kilofem pierdyknąć, żeby taką płytę
rozwalić, a jak oni z tym kilofem do środka wleźli? I po chu…lerę, jak i tak mieli
zostawiać ślady? Przecież łatwiej z góry przyrżnąć…
Kolejni cikowiczowanie, zwabieni przez białego vana z napisem TVP1, przez
kamerę, przez mikrofon, podchodzili coraz bliżej i mówili, jeden przez drugiego,
jedna przez drugą – jednak nic, co mogłoby trafić na wizję; były to w większości
narzekania na to, że jest coraz gorzej i że kiedyś tak nie było, że młodzież chuligani,
że w tym kraju to i żyć strach, i strach umrzeć, bo nie wiadomo, co z ciałem po
śmierci będzie.
Kuba przytakiwał, udawał, że słucha, ale podniósł głowę i – znów myśląc o
Gunduli Janowitz – patrzył przed siebie. Na niskie, szczurzoszare, marcowe niebo,
na rozciągnięte pod nim szczurobure bruzdy, gdzieniegdzie z brudnymi pasmami
topniejącego śniegu, i na widoczne w oddali rozłożyste drzewo. Pod drzewem stała
jakaś szczurzoszczurza, szarobura postać: przygarbiona, z rękami zwieszonymi
wzdłuż ciała, w obdartym, na ile można to było ocenić z takiej odległości, ubraniu.
Kołysała się lekko na boki.
– …tak że jakby tefałen tu przyjechał, to mówię panu, że na klęczkach mogliby
mnie prosić, a ja bym im niczego nie powiedziała, pary z ust bym nie puściła –
mówiła, tarmosząc go za rękaw i potrząsając wielkimi obręczami kolczyków,
brunetka w czerwonej, puchowej kurtce – ale pan jest z tefałpejeden, to nie jest tak
najgorzej. Więc panu powiem. Że tak się będzie działo, dopóki będą zabijać dzieci
nienarodzone. Może mnie pan cytować. Może mnie pan cytować: tak się będzie
działo, dopóki będą zabijać dzieci nienarodzone. To tylko chciałam powiedzieć.
– Widziałeś? – zagadał Kuba do kamerzysty, machając ręką w ogólnym
kierunku drzewa – nakręciłeś?
– Drzewo? Nakręciłem.
– Nie, faceta – znów podniósł wzrok – taki dziwny facet tam stał. Albo kobieta.
– Mam tylko drzewo. Chcesz jeszcze dzwonnicę?
– To nie dzwonnica, tylko sygnaturka.

 

 


 

Jacek Dehnel (born 1980 in Gdańsk, Poland) is a Polish poet, writer, translator and painter. He graduated from the Polish Language and Literature faculty at the Warsaw University’s MISH College. Dehnel has translated works of (among others) Philip Larkin, Henry James, Edmund White, Francis Scott Fitzgerald, J.M. Coetzee. His own works were translated into over a dozen of languages – in German are available his two novels: »Lala« (Rowohlt, 2009) and »Saturn« (Hanser, 2013) translated by Renate Schmidgall and third will follow this Autumn »Aber mit unseren Toten« (Edition.fotoTAPETA, 2022). Together with his husband, Piotr Tarczynski, he wrote four volumes of a vintage crime series, published under a pen name Maryla Szymiczkowa. Dehnel has been awarded literary prizes that include the Kościelski Award and the Paszport »Polityki«. He is a president of a Polish writers‘ association Literary Union. Since 2020 he and his husband live in Berlin.

360